Od jakiegoś czasu, zauważyliśmy u
naszej młodszej córki, Ani, szczególną sympatię do dzwonnic, kościołów, czy
chociażby przydrożnych kapliczek.
Nie ma najmniejszych szans, żeby nie
wejść do świątyni, obok której właśnie przechodzimy. Wewnątrz, zachowuje się jak
należy. Ba! Nawet znak krzyża, na wszelki wypadek, wykonuje najpierw prawą, a
później lewą ręką. Czasami, po cichutku (bo wie, że ja na to nie pozwalam)
przemknie po domu w różańcu na szyi.
No dobrze, ale do czego zmierzam?
Otóż powyższe zamiłowanie
Ani do dzwonnic oraz bicia dzwonów, zaowocowało niecodzienną wizytą naszej
rodziny na dzwonnicy kościelnej. Dodam, że nie każdy może tam wejść, tym
bardziej czujemy się wyróżnieni i bardzo za to dziękujemy! Zdradzę sekret, że na
dzwonnicę prowadzi wejście ze spiżarki pełnej pysznych przetworów!
Domyślacie
się o jaki kościół chodzi?
Sama nie wiem, czego ja
się spodziewałam po tej dzwonnicy!
Windy? Ruchomych schodów? Zwykłe
schody to minimum minimorum! Rzeczywistość była jednak brutalna. Przede mną
stała metalowa drabinka, szerokości ok. 30 cm, oparta, najnormalniej w świecie,
o ścianę.
Wejście na dzwonnicę
podzielone jest na dwa etapy. Jedno bardziej strome od drugiego, przynajmniej
dla mnie.
Zosia już się wspina jak
górska kozica, Andrea z Anią na ręku, wchodzi jak zawodowy strażak, a ja w
panice. W połowie drogi zastanawiam się, czy wchodzić czy schodzić?! Wejść
lepiej, gorzej zejść... No, ale skoro oni wszyscy już tam są, Zosia mniejsza i
dała radę, to ja też!
Weszłam na miękkich nogach. Bałam się
(nie bójmy się użyć tego słowa) za dzieci i za siebie. Nie puściłam Zosi ręki,
zanim sto razy się nie upewniłam, że trzyma ją już ktoś inny! Oszczędzę Wam
dalszych opisów. Jedno jest pewne, było warto! Nie tylko ze względu na piękne widoki,
ale głównie, po to, żeby zobaczyć uśmiech na twarzy Ani, gdy już mogła dotknąć
rączką dzwonu oraz usłyszeć śmiech Zosi na samą myśl o tym, jak ja
zejdę!
Wkleję kilka zdjęć z tej niesamowitej wyprawy:
Teraz kilka zdjęć Ani i Andrei jak schodzą:
Moje zjeście i wejście nie zostało uwiecznione na zdjęciach, wielki ukłon w stronę pani fotograf, bo tego dnia jak nigdy, wystroiłam się w sukienkę!
Miałam aparat, ale, sparaliżowana, nie byłam w stanie zrobić konkretnego zdjęcia. To wszystko, na co mnie było stać:
(...) i żeby mojej mamie noga się nie poślizgnęła, jak będzie schodzić po drabienie... |
Dziś już bez entuzjazmu
patrzę w stronę drzwi prowadzących na dzwonnicę. No, chyba tylko wtedy, kiedy
mam ochotę na kiszonego ogórka, prosto ze słoika!
Czy już wiecie, gdzie
byliśmy? Kim była tajemnicza pani fotograf?
Mała podpowiedź:
Tym osobistym akcentem
rozpoczynam cykl o toskańskich wieżach, na które warto wejść!
To be continued...
O umiejscowieniu dzwonnicy nie miałem od początku wątpliwości. Mimo to największe wrażenie robią uśmiechy dziewczyn od mamy poczynając :)
OdpowiedzUsuńPrzyznam, baardzo łatwa zagadka :) Mamy uśmiech, taki trochę nerwowy...ze strachu! Pozdrawiam Panie Rafale.
UsuńMama super!no cala czworka, ale bije od Ciebie szczescie...gratulacje Asiu..pozdrawiam serdecznie Ania m
OdpowiedzUsuńAniu M., no, nie da się ukryć, jestem szczęśliwa. Szczególnie jak jesteśmy wszyscy razem :) Pozdrawiam serdecznie!
UsuńRadosna rodzinka... czy imię fotografa zaczyna się na literę M? Całuję
OdpowiedzUsuńDokładnie tak, zaczyna się na literkę M! Naszej czwórce, faktycznie nie trzeba wiele do szczęścia :) Buziaki, Asia
UsuńCudne zdjęcia :)
OdpowiedzUsuńNie ma to jak praca zespołowa :) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńNiesamowite! Wejść ale potem zejść to zadanie!
OdpowiedzUsuńMażenko, dokładnie tak!!! Drugi raz, nie dam się namówić na taką wspinaczkę:)
Usuń