Jak zapewne
pamiętacie, w lipcu, wybraliśmy się na weekend, który zaczęliśmy
od przejazdu Volterraną. Zrealizowaliśmy zaległy prezent ślubny - bon na nocleg
w dowolnym zakątu Włoch. Pomysłów mieliśmy wiele, ale nie chcieliśmy spędzić
całego dnia w samochodzie. Doszliśmy do wniosku, że nie będziemy się wygłupiać
i ostatecznie wybór padł na ... Toskanię. Szewc nie może chodzić bez butów :)
Kierunek - Marina di Grosseto.
Nie ustaliśmy właściwie żadnej trasy, bo z góry zakładaliśmy szereg zmian :) Wiadomo, często bywa tak, że coś przyciągnie naszą uwagę i szybko skręcamy. Znam ten dyskomfort, że zwiedzając coś przypadkowego, krążę myślami wokół naszego punktu zaznaczonego na mapie. A tak, carpe diem ! Widzimy to co chcemy, jemy w miejscu, w którym poczujemy głód. Jednym słowem pełen luz. No i z tylnego siedzenia, nie było słychać naszego ulubionego pytania : kiedy będziemy na miejscu ?
Kierunek - Marina di Grosseto.
Nie ustaliśmy właściwie żadnej trasy, bo z góry zakładaliśmy szereg zmian :) Wiadomo, często bywa tak, że coś przyciągnie naszą uwagę i szybko skręcamy. Znam ten dyskomfort, że zwiedzając coś przypadkowego, krążę myślami wokół naszego punktu zaznaczonego na mapie. A tak, carpe diem ! Widzimy to co chcemy, jemy w miejscu, w którym poczujemy głód. Jednym słowem pełen luz. No i z tylnego siedzenia, nie było słychać naszego ulubionego pytania : kiedy będziemy na miejscu ?
W poprzednim wpisie
opowiedziałam Wam o początku naszej wyprawy, dziś o jej zakończeniu.
Ostatnim etapem
naszej toskańskiej podróży było Pitigliano.
Jadąc od
Grosseto, zatrzymując się to tu, to tam, w pewnym momencie straciłam orientację
gdzie jesteśmy i ile zostało nam jeszcze do celu. Zajęta rozmową, robieniem
zdjęć i zapisywaniem swoich przemyśleń, w pewnym momencie na bardzo ostrym
zakręcie, zauważyłam stojących ludzi z tabletami, telefonami i aparatami. Co
oni tak fotografują z otwartymi buziami ??? No i zobaczyłam – Pitigliano. Wydałam jedynie jęk zachwytu.
Pitigliano, widziane z oddali, sprawia wrażenie wyrzeźbionego w ogromnej skale tufowej. Nie będę opisywała zabytków miasta i jego barwnych losów, bo informacje te znajdziecie w dobrych przewodnikach. Dodam tylko, że zwiedzania jest na dobrych parę godzin !
Miasteczko zastaliśmy w porze, kiedy zaczynało przygotowywać się do popołudniowej drzemki. W ostatniej czynnej restauracji właścicielka, przeprosiła nas, że nie może zaproponować nam ciepłego dania, bo kucharz poszedł już do domu, ale z chęcią przygotowała nam to, co była w stanie zrobić sama. Andrei zrobiła wielką kanapkę z finocchiona (rodzaj toskańskiego salami z ziarnami kopru włoskiego), a mi z salami z dzika z truflami. Dawno nie jadłam takich pyszności ! Pałaszując i popijając wino, rozglądaliśmy się po placu. Z każdą minutą turystów ubywało, rozchodzili się do swoich samochodów, kontynuując podbój Toskanii. Ostatni mieszkańcy pośpiesznie przemykali do domów. Koty nawet do nich nie doszły i padły tam gdzie stały. Słychać było jedynie zamykanie okiennic i dzwon na wieży kościelnej, który wybił trzecią.
My, jedyni turyści, wyruszyliśmy na podbój miasteczka. Chociaż będąc 2 i pół godziny drogi od domu, już nie umiem być turystką w 100%. Zresztą w towarzystwie Italiano DOC wszystko jest jakby to powiedzieć, bardziej swojskie. No i ja z każdym mijającym rokiem, głębiej zapuszczam tu swoje korzenie. Ale pierwotny zachwyt pozostał !
Miasteczko zastaliśmy w porze, kiedy zaczynało przygotowywać się do popołudniowej drzemki. W ostatniej czynnej restauracji właścicielka, przeprosiła nas, że nie może zaproponować nam ciepłego dania, bo kucharz poszedł już do domu, ale z chęcią przygotowała nam to, co była w stanie zrobić sama. Andrei zrobiła wielką kanapkę z finocchiona (rodzaj toskańskiego salami z ziarnami kopru włoskiego), a mi z salami z dzika z truflami. Dawno nie jadłam takich pyszności ! Pałaszując i popijając wino, rozglądaliśmy się po placu. Z każdą minutą turystów ubywało, rozchodzili się do swoich samochodów, kontynuując podbój Toskanii. Ostatni mieszkańcy pośpiesznie przemykali do domów. Koty nawet do nich nie doszły i padły tam gdzie stały. Słychać było jedynie zamykanie okiennic i dzwon na wieży kościelnej, który wybił trzecią.
My, jedyni turyści, wyruszyliśmy na podbój miasteczka. Chociaż będąc 2 i pół godziny drogi od domu, już nie umiem być turystką w 100%. Zresztą w towarzystwie Italiano DOC wszystko jest jakby to powiedzieć, bardziej swojskie. No i ja z każdym mijającym rokiem, głębiej zapuszczam tu swoje korzenie. Ale pierwotny zachwyt pozostał !
Rozpływaliśmy się nad każdym zakątkiem, wzdychaliśmy i pstrykaliśmy zdjęcia. Muszę jednak dodać, że każdy z
nas widzi tą samą rzecz na swój sposób. Ja oczami oczarowanej pięknem Toskanii - Polki, a Andrea oczami Włocha znającego realia
życia w tym kraju. Na pewno pytacie się
co mam na myśli ? W samym tylko Pitigliano naliczyłam ich kilka.
----
Ja : Ałaaaa jak pięknie !!!
Andrea: Aż strach pomyśleć jak miasto nawiedzi trzęsienie ziemi ! (odpukać)
----
----
Ja : Jakie urocze domki, takie przytulone do siebie !!!
Andrea : Jakiego grzyba na ścianach muszą mieć Ci ludzie ...!
----
Ja : Te wąskie uliczki są cudowne. O tam, zobacz ten zaułek ! Popatrz,
popatrz, na te schody !
Andrea: I musielibyśmy pomykać z zakupami, ze zgrzewkami wody pod
górkę ? A jak trzeba byłoby się
przeprowadzić, meble przewozić ???
----
Ja : Jejku, jak tam pięknie w dole,
zobacz ogród !
Andrea : Samych dzieci, nie puściłbym przed dom !
To tylko przykłady, trochę przerysowane zresztą. Z tego co podsłuchałam (a spotkałam już sporo turystów na swojej drodze), nie tylko my prowadzimy takie dyskusje. Nad zachwytami pań, czuwają rozważni panowie. Bo jak wiadomo, między "przejazdem", a mieszkaniem dzień w dzień, jest zasadnicza różnica.
Niezmienne jest natomiast piękno tego miasteczka.
Niezmienne jest natomiast piękno tego miasteczka.
Doszliśmy do wniosku, że w Pitigliano jednak się nie osiedlimy :)) Będziemy
tam wpadali nadal jako turyści, z dziećmi przywiązanymi sznurkiem do ręki.
ha !!! byla, w Pitigliano az 2 razy tak nam sie poobalo. Ale musze przyznac ze te opuszczone zewnetrzne omy troche mnie przerazily i ja raczej myslalam tak jak Twoj Anrea, ze to jest troche niebezpieczne miasteczko na mieszkanie mozna jeynie zwiezac :) ale zachwyca to jest prawa !!!
OdpowiedzUsuńrany pisalam z kompa meza a on ma jakas klawiature do pupy !!! polowa nie dziala i komentarz wyszedl jak bym pila noooo :D
UsuńWlasnie widze ze mu nie dziala "D"
Kwiknęłam! I dotąd kwiczę :)
OdpowiedzUsuńA ja nie zajrzałam do tego miasteczka, zawsze za krótko, zawsze za dużo do zobaczenia...
OdpowiedzUsuńCudnie! Dodaję do mojej 'bucket list'
OdpowiedzUsuńRzeczywiście koty takie bardziej żelkowate. Wykorzystałam kiedyś Pitigliano do swojej grafiki, podobnie jak Bagnoregio. Wenecja też przecież nie do życia dla mieszkańców a ile bym dała...
OdpowiedzUsuńCudowne foty i miejsca!
OdpowiedzUsuńPiękne miejsce. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuń