Minęło już sporo
czasu odkąd skończyły się warsztaty kulinarne.
Muszę
przyznać, że sobota po wyjeździe uczestników jest dla mnie zawsze jakaś dziwna, powiedziałabym
wręcz pusta.
Jestem osobą
bardzo towarzyską, która szybko nawiązuje kontakt z innymi i nie ma co ukrywać,
że przez tydzień codziennych spotkań, najzwyczajniej w świecie zdążyłam się przyzwyczaić do wszystkich uczestników.
Po zakończeniu edycji, mury
mieszkania zaczęły mnie ograniczać, a świadomość powrotu do
codziennych obowiązków była ... nieunikniona. Niemniej jednak miałam znowu więcej czasu dla Rodzin i dla Was. A zostałam nieźle zasypana zapytaniami o wakacje, jesienny wypoczynek, nowe warsztaty i śluby :) Z czego oczywiście bardzo się cieszę.
Z dnia na dzień przestałam żyć
beztroskim życiem turysty (bo w Waszym towarzystwie bardzo mi się to udziela),
musiałam pamiętać o odbiorze dziewczynek ze szkoły (bardzo
pomocna w tym okresie moja Mama wróciła już do Polski), musiałam się przestawić
na zwyczajne jedzenie (bo już nie podjadałam pyszności z garnków elizowej
kuchni) zaprzestałam degustacji wina i spontanicznych zakupów na ryneczkach...
Warsztaty
rozpoczęły się w sobotę 10 maja zapoznawczą kolacją, tak żeby każdy mógł
spróbować na co się pisze, a właściwie już zapisał !
Na początku
była nas tylko trójka: Marzena z towarzyszącym jej mężem Adamem i ja.
Cierpliwie czekaliśmy na pozostałe uczestniczki, które po drodze miały problem
z samochodem. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Dzielne Panie nie
przestraszyły się świecącej lampki na desce rozdzielczej, a już tym bardziej
nie dały wciągnąć samochodu na lawetę i tak, późnym wieczorem dołączyły do nas:
Marylka, Adela, Danusia, Ania, Ola i Kasia. Znałam je (prawie wszystkie) już
wcześniej z organizowanego przeze mnie w 2012 roku toskańskiego szkicownika.
Bardzo się ucieszyłam kiedy dowiedziałam się, że zamierzają ponownie skorzystać
z moich pomysłów i co więcej przywiozły ze sobą dwie nowe przyjaciółki. Do pełnego składu brakowało nam jedynie Marii i Henryka, którzy
zapowiedzieli swój przyjazd w niedzielę oraz Brygidy i Agnieszki, które miały
przylecieć w poniedziałek.
Niedzielne,
trochę leniwe przebudzenie i pierwsza myśl : zaczęło się ! Czułam te motyle w
brzuchu (to chyba jednak lekki stres), ale i ogromną ciekawość. Jak będzie tym
razem ? Czy wszystko wypali, czy dopisze pogoda ? Od niej zależała nasza wyprawa kutrem. Motyli jak widać była cała chmara .
Niedzielę po przyjeździe
zostawiłam grupie na odpoczynek i rozeznanie się w terenie. Wyposażeni w
solidne wskazówki, mapy i broszurki mogli pojechać gdzieś dalej, poszwędać się
po okolicy bądź odpocząć w agroturystyce.
Starym
zwyczajem tydzień zaczęliśmy od degustacji wina. Rzędy winorośli już pięknie
się zazieleniły, widać było, że winnica jest już po najważniejszych zabiegach
"upiększających" i jedynie wysoka trawa w pobliskich rowach czeka na przycinkę.
Pracy na 140 hektarach jak łatwo jest sobie wyobrazić jest wbród.
Skosztowaliśmy kilku gatunków wina, ale wszystkim jednogłośnie przypadło do
smaku vinsanto ! Każdy wyszedł z pamiątkową butelką tej ambrozji, a nawet
dwiem, trzema, czterema...
Ponieważ jedna
z atrakcji warsztatów, wyprawa kutrem rybackim, zależała
od pogody, a właściwie braku wiatru, to do tego wydarzenia dostosowałam
wszystko inne. Tym sposobem już we wtorek po południu zaczęliśmy gotowanie.
Cała grupa
stawiła się puktualnie o 16.00, pięknie ubrana w fartuszki mojego rękodzieła z
notesikami w ręku.
Ja, jak zwykle
bardzo mocno wzruszona ...
Zdjęcie robił nam jedyny w grupie gotujących mężczyzna - Henryk. |
Tym razem
Elisa, zaopatrzona w tablicę, wypisała dokładnie dania, które zamierzała tego
dnia zaprezentować.
Jak się już
pewnie domyślacie wszystkie dania były jednie formą wyjściową, bo później
pojawiały się warianty i warianty wariantów (nie dziwię się, że notatniki na
przepisy kończą się już po pierwszym dniu warsztatów!).
Elisy jednak
nikt nie jest w stanie powstrzymać ! Widać, że lubi to co robi i o to mi
właśnie chodziło. Jedna z uczestniczek obawiała się czy nie usłyszy czasem : "oddaj fartucha" parafrazując słynne już powiedzenie Michela Mora z polskiej edycji
MasterChef'a.
Nie, u nas to nie jest takie gotowanie.
Po pierwsze to nie jest konkurs i nie ma w tym żadnej rywalizacji, a po drugie wszyscy są mniej więcej na takim samym poziomie. Przyjechaliście tu na warsztaty kulinarne i chcecie się czegoś nauczyć. Bardzo mnie cieszy kiedy widzę, że Elisa zaskakuje Was swoimi trickami. Czasami są to drobiazgi, ale jak wiadomo szczegół robi róznicę.
Nie, u nas to nie jest takie gotowanie.
Po pierwsze to nie jest konkurs i nie ma w tym żadnej rywalizacji, a po drugie wszyscy są mniej więcej na takim samym poziomie. Przyjechaliście tu na warsztaty kulinarne i chcecie się czegoś nauczyć. Bardzo mnie cieszy kiedy widzę, że Elisa zaskakuje Was swoimi trickami. Czasami są to drobiazgi, ale jak wiadomo szczegół robi róznicę.
Każdy dzień
gotowania kończył się nadspodziewanie szybko. Cztery godziny lekcyjne to niby
nic, ale jednak tańczy się pomiędzy kuchnią, a blatem. Tu coś posiekać, tam coś
obrać, zamieszać w garnku, podlać rosołkiem... Tak tylko się zdaje. Przerwy
oczywiście były tak żeby można było skosztować potraw i ochodzić się
przepysznym prosecco ...
Wszyscy
garnęli się do pracy. Bez wyjątku!
U dobrej kucharki nic się nie marnuje ! Z oczyszczonych głów krewetek, ich pancerzy i warzyw można przyrządzić rosołek, który na pewno się nam przyda podczas gotowania risotto na bazie ryb i owoców morza.
A jak już się człowiek narobi,
to będzie można pochwalić się swoim daniem.
Tylko chwilka, jeszcze pomidorek !
i voila, można zaprezentować,
A jak już się człowiek narobi,
to będzie można pochwalić się swoim daniem.
Tylko chwilka, jeszcze pomidorek !
i voila, można zaprezentować,
bo za chwilę najprzyjemniejszy moment gotowania czyli jedzenie :
Ciekawe czy zgadniecie dlaczego darzę to zdjęcie wielkim sentymentem ... ? |
Karmelizowana cebula, przebój warsztatów :) |
Toskańska zupa fasolowa cieczyła się ogromną popularnością ! Oj, pójdą w odstawkę nasze fasolówki ... |
W gronie uczestników, była jedna osoba, która nie przepada za rybami. Co nie znaczy, że ich wogóle nie je, ale woli w ich miejsce zjeść np. dobry sos warzywny. Elisa natychmiast to wychwyciła, chociaż nie było jej to zgłoszone i specjalnie dla Ani przygotowywała warzywne wersje dań, które nam prezentowała. Tym samym notatki uczestników wzbogaciły się o zupełnie nieplanowane przepisy.
No i jak już Ania złapała swoją "miskę" to jej z rąk nie puściła :) Póżniej każdy zrobił sobie dania a la Ania ! Roztopiona scamorza czyli "bałwanek" (tak na szybko wytłumaczyłam jaki to ser) |
W środę
wieczorem otrzymałam telefon, że nasza wyprawa kutrem z powodu wysokich fal nie
odbędzie się. No cóż, nadal nie mam wpływu właściwie jedynie tylko na toskańską
pogodę :) Powiem
szczerze byłam tym faktem przybita. Tak wszystko ciekawie się ze sobą łączyło.
Był owszem wariant awaryjny, ale to nie to samo.
Do domu wracałam ze ściśniętym żołądkiem i nawet takie piękne widoki starciły dla mnie swój odwieczny urok ...
Do domu wracałam ze ściśniętym żołądkiem i nawet takie piękne widoki starciły dla mnie swój odwieczny urok ...
Jednak w czwartek, tuż po
7.00 rano telefon od przesympatycznej Marzii, właścicielki kutra rybackiego wprawił mnie w świetny nastrój. W Viareggio fale były minimalne i pogoda jak najbardziej odpowiednia na taką wyprawę! Odczekałam godzinę, dałam się swoim warsztatowiczom wyspać, a dopiero później zadzwoniłam do agroturystyki. Akurat przeszkodziłam w śniadaniu, ale co tam, miałam przecież dobrą wiadomość. Wszyscy szybko zwinęli żagle i ruszyliśmy nad morze. Po dwóch godzinach byliśmy już na kutrze, no może troszkę dłużej, bo jak się okazuje tego dnia były
problemy z parkowaniem.
Z dużą
prędkością oddalaliśmy się od brzegu.
Teraz jeszcze chwila odpoczynku, ale za moment trzeba będzie ciężko pracować. Już z daleka było widać chorągiewkę, a to znak, że dopłynęliśmy na miejsce gdzie o 5.00 rano Alfio i Marzia zarzucili sieci.
Teraz przecież, ktoś musi je zebrać. Dodam, że sieć miała długość 1 km, a pod nami było 14 metrów głębokości.
Chętnych nie brakowało.
Był oczywiście czas na odpoczynek, na łapanie pierwszych promieni słonecznych, na pogawędki, na podziwianie krajobrazów ...
Ja wykorzystałam zamieszanie i weszłam na opuszczony mostek kapitański :)
Marzia z czerwoną szminką na ustach i rudymi włosami opadającymi na opalone już ramiona, przypominała mi Ariel z filmu o Syrence. Wdzięku nie ujmowały jej nawet kalosze siegające do kolan. Nie mogłam się oprzeć, żeby nie zrobić jej zdjęcia z rybią łuską we włosach. Ręka mi jednak zadrżała z wrażenia :(
Następnym punktem programu pokaz skrobania ryb (chociaż tego właściwie nie było, a samo filetowanie), kilka ciekawych opowiastek i obiad na łajbie. Najlepiej oczywiście z tego co złapiemy. A z sieci wyskakiwały między innymi takie różności:
Ponieważ wiatr się lekko wzmógł, podjęta została decyzja o powrocie do portu i zjedzeniu obiadu na pokładzie, ale już przycumowani.
Liny zostały zarzucone.
Zeszliśmy "prawie" na ląd.
Marzia równie zręcznie jak sprzętem rybackim, posługuje się nożem kuchennym. Od czasu do czasu pomagała sobie nożyczkami, których ja nieobliczalną wyrekę w kuchni, odkryłam dopiero w Toskanii.
Dzięki wieloletniemu doświadczeniu obojga, dowiedzieliśmy się kiedy ryby i owoce morza są świeże, co nadaje się z nich do jedzenia, czy można jeść je surowe i kilka innych ciekawostek.
No, a później uczta. Nigdy nie zapomnę tego spaghetti alla Trabaccolara ! Typowego, prostego dania z Viareggio. Najzręczniej będzie to określić: co w sieci, to na talerzu.
Rybka przynisoła nam jeszcze deser:
A Alfio odtwierał kolejne buteli presecco.
Z bólem serca, ale trzeba było jednak wrócić do agroturystyki. Jeszcze tylko most zwodzony, który otwiera się co godzinę,
W ostatnim dniu, tradycyjnie już, udaliśmy się na ryneczek do Montale. Największą popularnością cieszyły się wśród Was sery, oliwki, fasola (to pokłosie tej toskańskiej fasolowej z pierwszego dnia), suszone pomidory i łyżki cedzakowe do wyciągania smażonych np. warzyw z głębokiego tłuszczu.
Udało mi się złapać wszystkich razem ! |
Teraz przecież, ktoś musi je zebrać. Dodam, że sieć miała długość 1 km, a pod nami było 14 metrów głębokości.
Chętnych nie brakowało.
Był oczywiście czas na odpoczynek, na łapanie pierwszych promieni słonecznych, na pogawędki, na podziwianie krajobrazów ...
Ja wykorzystałam zamieszanie i weszłam na opuszczony mostek kapitański :)
Marzia z czerwoną szminką na ustach i rudymi włosami opadającymi na opalone już ramiona, przypominała mi Ariel z filmu o Syrence. Wdzięku nie ujmowały jej nawet kalosze siegające do kolan. Nie mogłam się oprzeć, żeby nie zrobić jej zdjęcia z rybią łuską we włosach. Ręka mi jednak zadrżała z wrażenia :(
Następnym punktem programu pokaz skrobania ryb (chociaż tego właściwie nie było, a samo filetowanie), kilka ciekawych opowiastek i obiad na łajbie. Najlepiej oczywiście z tego co złapiemy. A z sieci wyskakiwały między innymi takie różności:
Ponieważ wiatr się lekko wzmógł, podjęta została decyzja o powrocie do portu i zjedzeniu obiadu na pokładzie, ale już przycumowani.
Liny zostały zarzucone.
Zeszliśmy "prawie" na ląd.
Marzia równie zręcznie jak sprzętem rybackim, posługuje się nożem kuchennym. Od czasu do czasu pomagała sobie nożyczkami, których ja nieobliczalną wyrekę w kuchni, odkryłam dopiero w Toskanii.
Dzięki wieloletniemu doświadczeniu obojga, dowiedzieliśmy się kiedy ryby i owoce morza są świeże, co nadaje się z nich do jedzenia, czy można jeść je surowe i kilka innych ciekawostek.
No, a później uczta. Nigdy nie zapomnę tego spaghetti alla Trabaccolara ! Typowego, prostego dania z Viareggio. Najzręczniej będzie to określić: co w sieci, to na talerzu.
Rybka przynisoła nam jeszcze deser:
A Alfio odtwierał kolejne buteli presecco.
Z bólem serca, ale trzeba było jednak wrócić do agroturystyki. Jeszcze tylko most zwodzony, który otwiera się co godzinę,
bezbłędne parkowanie tyłem (niektórzy tak nie potrafią nawet samochodem i to przodem!)
i pamiątkowe zdjęcie :)
W ostatnim dniu, tradycyjnie już, udaliśmy się na ryneczek do Montale. Największą popularnością cieszyły się wśród Was sery, oliwki, fasola (to pokłosie tej toskańskiej fasolowej z pierwszego dnia), suszone pomidory i łyżki cedzakowe do wyciągania smażonych np. warzyw z głębokiego tłuszczu.
Tym razem zostałam na kolacji. Doszłam do wniosku, że muszę uhonorować uczestników za czas spędzony w kuchni, za czas spędzony ze mną i za ich zaangażowanie. Od teraz, uczestnicy warsztatów będą dostawać dyplomy. Nie mogłam wręczyć ich przecież w biegu ! Poza tym chwytałam się każdej chwili żeby pobyć z nowymi przyjaciółmi.
Przy
Was (dotyczy to wszystkich grup warsztatowych i wszystkich osób, które dzięki VisiToscana spotkałam na swojej drodze), wiele rzeczy znowu widzę w innym, tym "pierwszym", lepszym świetle. Wy, podobnie jak ja 10 lat temu, z takim samym
entuzjazmem wąchacie rozmaryn zerwany prosto z krzaka, rozpływacie się nad słodkością zwykłego pomidora, robicie zdjęcie obdrapanym drzwiom przez które nikt nie przeszedł od lat, zauważacie uginającego się od wiatru wątłego cyprysa, rozkoszujecie się widokiem chłopców grających w piłkę na Piazza del Duomo w Pistoi...
W codziennym
życiu czasami zaciera się ta niezwykła zwykłość, mimo iż tak bardzo staram się
ją pielęgnować.
Moje
refleksje:
- surowa krewetka, prosto z sieci była naprawdę bardzo dobra
- smażony jajnik kałamarnicy prosto z sieci (tej ze zdjęcia) pyszny !
- uwielbiam prosecco, ale to już chyba wiecie :)
- smażony jajnik kałamarnicy prosto z sieci (tej ze zdjęcia) pyszny !
- uwielbiam prosecco, ale to już chyba wiecie :)